„Jako lewicy zależy nam na wyrównywaniu szans między innymi poprzez zagwarantowanie powszechnego, równego i sprawiedliwego dostępu do potrzebnych dóbr i usług. W dzisiejszym świecie takim potrzebnym dobrem jest ciągłość dostaw energii elektrycznej po niewygórowanych cenach. I skoro jako ludzkość nie znaleźliśmy do tej pory ani czystszego, ani bardziej wydajnego i stabilnego źródła wytwarzania energii elektrycznej niż energia jądrowa, to byłoby z naszej strony lekkomyślnością odrzucić ją jako narzędzie zmiany” – pisze Urszula Kuczyńska w gościnnym tekście dla FOTA4Climate.
Dziś nikt poważny nie ma już wątpliwości, że zmiany klimatu są faktem i że ich główną przyczyną jest działalność człowieka. W tej chwili debata koncentruje się wokół dwóch zagadnień: jak bardzo możemy podgrzać planetę, żeby się nas z własnej powierzchni brutalnie nie pozbyła (Międzynarodowy Panel ds Zmian Klimatu szacuje, że może to być max. 1,5 stopnia Celsjusza) i co robić, by dalszy proces globalnego ocieplenia powstrzymać. Bez dwóch zdań i bez jakiejkolwiek przesady można powiedzieć, że to największe wyzwanie, przed jakim stanęliśmy do tej pory jako ludzkość. Zmiany będą musiały być głębokie, bo muszą sięgnąć do samego bijącego serca naszej cywilizacji – do ugruntowanego przekonania, że ziemia jest po to, aby czynić ją sobie poddaną; że wartość ma tylko i wyłącznie użytkową. To paradoksalne, że filozoficzny koncept, który „wyemancypował” człowieka z natury, oderwał go od niej, pozwolił mu ją mierzyć i ważyć mędrca szkiełkiem i okiem; koncept, który doprowadził do niespotykanego nigdy wcześniej w historii ludzkości rozwoju technologicznego – stanowi jednocześnie największą porażkę i przyczynę, dla której ta odłączona i rozdzielna wobec natury ludzkość stanęła w obliczu samozagłady.
Nie bez znaczenia jest tu oczywiście leżące u zarania współczesnego kapitalizmu założenie koniecznego do podtrzymania systemu, nieskończonego wzrostu. To założenie nie przypadkiem przecież pomija milczeniem oczywisty fakt: ten, że żyjemy na planecie o ograniczonych zasobach, na której nieograniczony i nieskończony wzrost po prostu nie jest możliwy. Nie ma jednak sensu wdawanie się tutaj w rozważania, co było pierwsze: jajko, czy kura. Czy to złudzenie ludzkiej omnipotencji pozwoliło kapitalizmowi pożreć świat, czy też by móc pożreć świat kapitalizm potrzebował złudzenia ludzkiej omnipotencji. Co należy bowiem zrobić, to zupełnie na serio zapytać: co teraz? No, teraz zmiana. Duża, głęboka, systemowa zmiana. Ale jakiej zmiany potrzebujemy? Jakiej chcemy? I czego nie wolno nam myśląc o tej zmianie absolutnie tracić z oczu?
Żeby zacząć szukać odpowiedzi na te pytania, musimy jasno ustalić swoje priorytety. Każda zmiana jest trudna, a taka, która wiąże się z gruntownym przemodelowaniem całości gospodarki jest trudna szczególnie. Niemniej, każda zmiana to też szansa do wykorzystania: by nie powtórzyć starych błędów i zmienić coś na lepsze. Ponieważ tę konkretną transformację wymuszają na nas okoliczności zewnętrzne – ocieplający się klimat i coraz trudniejsze warunki życia – przez wielu jest ona postrzegana jako zło konieczne, w myśl zasady „jest świetnie, skoro już musimy coś zmieniać, to zmieńmy tak, aby zostało jak jest”. To zmiana, która wielu napawa grozą – chyba nawet bardziej niż sama katastrofa klimatyczna. Świadomość społeczna w tym zakresie jest zresztą wciąż na zbyt niskim poziomie, a przerażona czarną wizją własnej przyszłości młodzież przyjęła na siebie zadanie edukowania dorosłych.
Ten stan rzeczy nie dziwi, gdy weźmie się pod uwagę, że wśród rządzącej od lat prawicy uchowało się wielu denialistów klimatycznych, ale jednak smuci. Nic też nie obrazuje stanu polskiej debaty o klimacie lepiej niż radiowe i telewizyjne prognozy pogody. Te bowiem w drugiej połowie grudnia 2019 obwieszczają z radością, że czeka nas w tym tygodniu „prawdziwa wiosna tej zimy”, obiecują, że „będzie słonecznie” i „przyjemnie”, a w kraju męczonym od lat suszą rolniczą, przez którą tego roku ceny żywności poszybowały w górę – przez najbliższe dni „nie musimy martwić się o parasole”, bo „deszcz nam nie popsuje humoru”. Dlatego nie będzie nadużyciem stwierdzić, że jednym z nadrzędnych priorytetów musi być budowanie świadomości i partycypacji społecznej. Wraz ze świadomością i partycypacją będą rosły poparcie i akceptacja dla wprowadzanych zmian. Te zaś są dla ich skutecznej i długofalowej realizacji absolutnie konieczne.
Lewica od zarania buduje swoją wizję świata i tożsamość wokół kilku kluczowych wartości. Są nimi: równość, sprawiedliwość społeczna, solidarność i demokracja rozumiana jako aktywny i oparty o rzetelnie przekazywaną wiedzę współudział obywatelek i obywateli w decyzjach, które ich bezpośrednio dotyczą. Zadaniem lewicy jest te wartości realizować na każdej płaszczyźnie życia politycznego, społecznego i gospodarczego, a jednym z wykorzystywanych do tego narzędzi jest państwo z jego aparatem prawnym i administracyjnym. Państwo, widziane z tej perspektywy jako zbiór równoprawnych mieszkanek i mieszkańców swojego terytorium, ma wobec wspólnoty, którą reprezentuje obowiązki a prawa są mu nadane w takim zakresie, jaki jest do realizacji tych obowiązków niezbędny.
Jednym z takich obowiązków państwa wobec własnych obywateli jest zapewnienie im dostępu do koniecznych do życia zasobów. I nie ulega wątpliwości, że jednym z tych absolutnie kluczowych zasobów jest obecnie energia elektryczna. Dzieje się tak nie dlatego, że człowiek nie jest jako istota zdolny do funkcjonowania w świecie bez żarówek i czajników elektrycznych, ale dlatego, że swobodny i nieograniczony dostęp do energii elektrycznej warunkuje dzisiaj dostęp do całego szeregu innych dóbr i usług. To dlatego narodziło się pojęcie ubóstwa energetycznego i właśnie z tego powodu również stopień rozwoju danego kraju, regionu i państwa mierzone są zużyciem energii elektrycznej na mieszkańca.
Najlepiej obrazuje to przykład ogrzewania elektrycznego. W Polsce, zwłaszcza w Warszawie, palącym problemem są mieszkania socjalne o zatrważająco niskim standardzie, ogrzewane prądem. Warszawa to jednocześnie największa sieć ciepłownicza w Europie, zaraz po Petersburgu – miasto odrodziło się bowiem z wojennych gruzów w czasach gospodarki planowej i scentralizowanej, kiedy wszystkie nowo powstające budynki mieszkalne podłączano do miejskiej sieci centralnego ogrzewania. Budynki, w których znajdują się mieszkania socjalne to więc często pozostałości starej, miejskiej tkanki, których albo nigdy do sieci nie przyłączono, albo wręcz celowo odłączano i które równie często od lat nie przeszły żadnego remontu. Ogrzewanie elektryczne takich lokali wymaga ogromnych ilości energii, za którą użytkownicy płacą indywidualnie. Horrendalne, wynikające z urynkowienia cen energii rachunki za prąd nakręcają spiralę biedy i zadłużenia wśród osób o najniższych dochodach, które je zajmują. Mieszkańcy oszczędzają na ogrzewaniu, ze szkodą dla lokali oraz ze szkodą dla siebie samych i – szerzej – dla nas wszystkich. Złe warunki mieszkaniowe często skutkują bowiem problemami ze zdrowiem, a te dodatkowo wypychają mieszkańców lokali socjalnych z rynku pracy i wpychają w otchłań nędzy i beznadziei. Sytuacja, w której najubożsi, pozbawieni dostępu do sieci ciepłowniczej, skazani są na najdroższy sposób ogrzewania jest absolutnie patologiczna.
Tymczasem, w takiej Francji, większość urządzeń grzewczych, również w domach wolnostojących, to właśnie urządzenia elektryczne. Oczywiście, warunki klimatyczne różnią się znacznie między Francją a Polską, ale to nie one są tutaj kluczowe. Kluczowa jest dostępność energii elektrycznej liczona między innymi jako stosunek wysokości rachunków za prąd do osiąganych w gospodarstwie domowym dochodów. I chociaż w niszczonej neoliberalnym modelem gospodarczym Europie wskaźniki ubóstwa energetycznego rosną i również rząd Francji w 2010 roku rozpoczął wdrażanie programu „Habiter mieux”, który adresowany jest do grup zidentyfikowanych jako zagrożone i ma wspierać projekty termomodernizacji budynków, to jednak różnice pomiędzy dostępnością energii elektrycznej w poszczególnych krajach są uderzające i trudne do zignorowania. Z tej przyczyny, priorytetem lewicy powinno być zagwarantowanie łatwego dostępu społeczeństwa, w tym grup zagrożonych wykluczeniem, do dużych ilości energii energetycznej.
Powinno tak być tym bardziej, że wskaźnik zużycia energii elektrycznej per capita to przecież nie tylko – a nawet wcale nie przede wszystkim – odzwierciedlenie jakości życia w postaci liczby posiadanych i aktywnie użytkowanych urządzeń AGD, ale też obraz dostępu mieszkańców danego kraju do usług publicznych w postaci gęstej sieci szynowego transportu publicznego (tramwaje, koleje, metro) i placówek ochrony zdrowia, które – tak jak oddziały intensywnej terapii, czy oddziały opieki neonatalnej – zużywają ogromne ilości energii i wymagają jej stabilnych dostaw.
W świecie walczącym z katastrofą klimatyczną bezwzględnym priorytetem musi być osiągnięcie neutralności klimatycznej, a docelowo nawet ujemnego bilansu emisji gazów cieplarnianych do atmosfery.
W świecie walczącym z katastrofą klimatyczną bezwzględnym priorytetem musi być osiągnięcie neutralności klimatycznej, a docelowo nawet ujemnego bilansu emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. Walka o bezemisyjną gospodarkę oznacza więc też walkę o wyrugowanie paliw kopalnych z innych obszarów życia niż sama energetyka: o rezygnację ze spalania ropy i gazu w transporcie oraz w ciepłownictwie, a więc o ich… elektryfikację. Zarówno postulat „tiry na tory”, jak i rozmowa o ogrzewaniu elektrycznym mają z tej perspektywy głęboki sens i według wszelkich prognoz, nawet przy maksymalnym wykorzystaniu wszystkich dostępnych nam obecnie narzędzi podnoszących efektywność energetyczną, zużycie energii elektrycznej w Polsce będzie rosło, a reprezentacja społeczna w postaci aparatu państwowego i organizacji ponadnarodowych nie może uchylać się od obowiązku zagwarantowania jej dostaw.
Zresztą, paradygmat, w którym działa współczesna energetyka zachował ślad tego szerszego, społecznego myślenia o roli państwa. Energetyka to bowiem kluczowy dla każdego państwa sektor, warunkujący funkcjonowanie pozostałych gałęzi gospodarki i społeczeństwa. Pomimo dekad demontażu wspólnotowego myślenia o państwie we współczesnej Europie i Ameryce Północnej, energetyka nigdy nie uległa pełnemu urynkowieniu i pozostaje sektorem ściśle regulowanym, postrzeganym jako strategiczny. Nic dziwnego, bo bezpieczeństwo dostaw energii to obecnie podstawa bezpieczeństwa każdego państwa. Boleśnie przekonały się o tym ostatnio Filipiny. Na biurka parlamentarzystów trafił tam raport ostrzegający, że dokonana kilka lat temu prywatyzacja filipińskiej sieci przesyłowej oznacza, że – w przypadku jakiegokolwiek konfliktu z Pekinem – Chiny są w stanie wstrzymać dostawy energii elektrycznej na terenie całych Filipin. Przetarg na obsługę filipińskiej sieci przesyłowej wygrało bowiem konsorcjum firm, któremu przewodzi State Grid – chińska spółka państwowa, która tym samym uzyskała możliwość szantażowania Manili przez najbliższe 20 lat.
Z perspektywy lewicowej najważniejsze jest więc pamiętać o tym, że to na państwie i organizacjach ponadnarodowych (jak np. Unia Europejska), które są emanacją myślenia wspólnotowego spoczywa obowiązek zapewnienia stabilnych i tanich dostaw energii elektrycznej. Te odbywają się nie tylko na potrzeby indywidualne każdego mieszkańca danego terytorium, ale są też warunkiem realizacji pozostałych obowiązków wspólnoty względem własnego społeczeństwa. Chodzi m.in. o dostęp do możliwie najlepszej opieki medycznej w razie choroby, czy publicznego transportu, który dowozi dzieci i młodzież do szkół i umożliwia wszystkim uczestnictwo w życiu społecznym, gospodarczym i kulturze.
Skoro tak, to zależy nam też na tym, aby podmioty, które to zadanie wspólnoty realizują – a więc między innymi operator sieci przesyłowej, którym w polskich realiach jest PSE Operator zarządzający Krajową Dyspozytornią Mocy – miał możliwie najszerszą możliwość regulacji podaży mocy pod każdym możliwym względem. I tutaj dochodzimy do niezwykle istotnej kwestii na styku polityki, gospodarki, wizji organizacji społecznej i inżynierii: do podziału na moce dyspozycyjne i niedyspozycyjne. Moce dyspozycyjne to te źródła wytwarzania, które produkują energię elektryczną bez względu na warunki atmosferyczne i które podlegają regulacji, a więc można podnosić lub zmniejszać ich moc stosownie do potrzeb. Moce niedyspozycyjne to te, które produkują energię elektryczną wtedy, kiedy pozwalają im na to warunki zewnętrzne, czyli współczesne odnawialne źródła energii. Na dzień dzisiejszy nie mamy technicznych możliwości międzysezonowego magazynowania wytworzonej przez nie energii elektrycznej, a jej przesyłanie na duże odległości napotyka na szereg ograniczeń w postaci strat i konieczności rozbudowy sieci, która stałaby w sprzeczności z innymi wymogami ochrony środowiska. Chodzi tu choćby o wycinkę dużej liczby drzew i konieczność prowadzenia korytarzy przesyłowych przez tereny chronione.
OZE są nam niezwykle potrzebne: w warunkach katastrofy klimatycznej potrzebujemy absolutnie każdego bezemisyjnego źródła energii.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że OZE są nam niezwykle potrzebne: w warunkach katastrofy klimatycznej potrzebujemy absolutnie każdego bezemisyjnego źródła energii. Nie wolno nam jednak zapominać o tym, że mają one swoje ograniczenia i zdawać na technologiczny optymizm. Optymizm to wspaniała postawa życiowa, ale słaba podstawa dla projektowania życia całych społeczeństw. To trzeba bowiem oprzeć o realizm i sprawdzone rozwiązania o rozpoznanym rachunku zysków i strat. Przypomina nam o tym zresztą dzisiejsza sytuacja w Niemczech: ponad dekadę po rozpoczęciu tzw. Energiewende, czyli niemieckiej wersji transformacji energetycznej, zarówno sektor energetyki słonecznej, jak i lądowa energetyka wiatrowa natrafiły na ścianę i to przy zaledwie 15% udziale OZE w miksie wytwórczym.
Zresztą, z perspektywy lewicy, znany nam dotąd rozwój sektora OZE obarczony jest niezwykle istotnym zastrzeżeniem natury społecznej. OZE są nam bowiem przedstawiane jako sposób na uniezależnienie się od zapewnianych przez państwo dostaw prądu z sieci i gwarancja samodzielności. To rodzi dwa poważne problemy: problem progu wejścia i problem uspołecznienia kosztów. Po pierwsze, w dzisiejszym modelu OZE zarezerwowane są dla uprzywilejowanych: dla właścicieli wolnostojących domów i ziemi. Paneli fotowoltaicznych i wiatraków nie stawia się przecież na miejskich balkonach. To oznacza, że ci, którzy i tak już dysponują majątkiem, dodatkowo zyskują przywilej oszczędzania na rachunkach za prąd. Mieszkańcy wspomnianych już tutaj lokali socjalnych w Warszawie nie mają takiej możliwości. Ba, właściciele nieruchomości, którzy decydują o budowie wiatraka, czy zakupie paneli fotowoltaicznych niejednokrotnie pobierają też dopłaty do instalacji tych bezemisyjnych źródeł energii. Na te dopłaty składają się z kolei wszystkie osoby utrzymujące system energetyczny – w tym mieszkańcy wspomnianych już tutaj lokali socjalnych w Warszawie. Ale to i tak nie wszystko, bo przecież pomimo posiadania OZE, tacy prosumenci nie rezygnują z dostępu do sieci nie tylko po to, aby prąd z nadwyżek „sprzedawać”, ale też, by w czasie, gdy nie pracują ich instalacje móc go swobodnie pobierać. To oznacza, że pozostałe osoby składają się nie tylko na dopłaty do instalacji OZE na nieruchomościach osób uprzywilejowanych, ale też do kosztów utrzymania sieci, na której ci prosumenci „zarabiają” oszczędzając na rachunkach za prąd.
Co więcej, operator systemu nie ma możliwości dysponować zainstalowaną w takich OZE mocą, bo nie jest w stanie przewidzieć z odpowiednim wyprzedzeniem, kiedy będą one odbierać, a kiedy pobierać energię. A ponieważ ma obowiązek zagwarantować dostęp do energii w momencie, kiedy ta jest akurat potrzebna, każda instalacja OZE wymaga od niego zarezerwowania w systemie odpowiadającej jej mocy dyspozycyjnej, którą będzie można uruchomić wówczas, gdy dana instalacja OZE nie pracuje. To proces bilansowania i stabilizacji systemu, a na moce rezerwowe znów składamy się wszyscy, podczas gdy najszerzej korzystają z nich „zieloni prosumenci”. Dzisiejszy i promowany przez polskich zielonych liberałów model rozwoju energetyki rozproszonej jest więc do gruntu rynkowy, głęboko zakorzeniony w logice liberalnego indywidualizmu i działa na zasadzie „temu, kto już ma – będzie dodane”. Ten, kto i tak nie ma ponosi tylko koszty.
Z perspektywy lewicowej i wspólnotowej nie powinno być zgody na trwanie i promowanie tego modelu, który pogłębia nierówności i jest niesprawiedliwy społecznie. Potrzebujemy jego głębokiej przebudowy w stronę spółdzielni i wspólnot energetycznych tak, aby z bezemisyjnej produkcji korzyści czerpały całe społeczności, dotąd wykluczone z udziału w tej złudnej „demokratyzacji wytwarzania energii”. Liberalna opowieść o energetyce rozproszonej i jej logika do złudzenia przypominają zresztą sytuację, którą znamy w Polsce z autopsji: sytuację, w której angażujemy się w promowanie indywidualnego transportu w imię niezależności i wygody poszczególnych obywateli, a zarzucamy rozwój sieci transportu publicznego i wręcz „sztucznie wygaszamy popyt”, jak opisuje to Trammer w książce „Ostre cięcie” o sytuacji na polskiej kolei. Takie działanie doprowadziło do masowego wykluczenia transportowego na polskiej prowincji, gdzie ponad 14 milionów ludzi nie ma dostępu do żadnej formy transportu publicznego, a prywatnym przewoźnikom „nie opłaca się” organizować usług. W kraju, gdzie taka tragedia wydarzyła się na naszych oczach, lewica nie może pozwolić, by sytuacja powtórzyła się w przypadku tak kluczowego zasobu jak dostęp do energii elektrycznej.
Wróćmy więc do mocy sterowalnych: tych, które mogą wytwarzać energię w podstawie systemu, bo nie są zależne od warunków atmosferycznych. To krótka lista. Mogą to być bowiem moce zainstalowane w elektrowniach opalanych: ropą, gazem, biomasą, węglem brunatnym, węglem kamiennym i atomem. Na dziś dzień innych możliwości technologicznych nie posiadamy. Z tej listy zarówno ropa, gaz i oba rodzaje węgla to paliwa kopalne, których wydobycie wiąże się z ogromnymi kosztami środowiskowymi, zwłaszcza, że gaz ziemny to przecież głównie metan, który przez pierwsze 2 dekady obecności w atmosferze jest 86-krotnie silniejszym gazem cieplarnianym niż CO2. Biomasa to z kolei zmielone drzewa – wycinane na świecie na potęgę – i ogromne obszary rolniczych monokultur, które zamieniają całe obszary w biologiczne pustynie. No i spalanie każdego z tych paliw wiąże się z ogromnymi emisjami CO2, w przypadku biomasy dodatkowo powiększanymi o to, czego z powietrza nie wychwycą wycięte na biomasę drzewa.
Zostaje więc – atom
„Hola, hola!” – krzyczą w tym miejscu zieloni neoliberałowie – „Uran to też paliwo kopalne!”. Każdy fizyk, chemik i inżynier jądrowy przewraca wówczas oczami, a Maria Skłodowska-Curie przewraca się w grobie. Nie – uran to nie jest paliwo kopalne. Paliwa kopalne to węglowodory, a tym uran nie jest z całą pewnością. Uran nie jest też kopaliną. Kopaliną jest ruda uranu. Uran to pozyskiwany z niej pierwiastek. Pierwiastek, który występuje zresztą bardzo obficie również w np. wodzie morskiej i badania nad tym, aby to stamtąd go czerpać dały bardzo obiecujące efekty. Po prostu nadal taniej jest kopać dość powszechną w skorupie ziemskiej rudę.
„Jest niebezpieczny!” – krzyczą w tym miejscu antyatomowi ideolodzy – „Czarnobyl! Fukuszima!” No, tak. Niemniej, statystycznie bardziej niebezpieczne jest latanie samolotem. Po żadnej lotniczej katastrofie nie podniosły się jednak głosy za tym, że należy go zakazać. Zresztą, nie trzeba sięgać do lotnictwa – wystarczy spojrzeć na statystyki dla samego sektora energetycznego, by zobaczyć jak na dłoni, że na 1 TWh wytworzonej energii elektrycznej, energetyka jądrowa ma najniższą i śmiertelność, i odsetek uszczerbków na zdrowiu. Przerwanie tamy w Banqiao w 1975 roku to – według oficjalnych szacunków chińskich władz – około 170 tysięcy ofiar. Nikt od tamtej pory nie lobbuje jednak za tym, by w całości i wszędzie zarzucić hydroenergetykę, z likwidacją gotowych i sprawnych zapór włącznie. Tak dzieje się jednak w przypadku elektrowni jądrowych.
Dlaczego?
Powodów jest bezsprzecznie bardzo wiele i nie mam tu możliwości ani sporządzić ich wyczerpującej listy, ani z każdym kolejno się rozprawić. Skupię się więc na tych, które w debacie publicznej najbardziej rzucają się w oczy.
Po pierwsze, współczesne ruchy ekologiczne i polityczne otwarcie odwołujące się do ekologii (mam tu na myśli przede wszystkim Greenpeace i niemieckich Zielonych) tkwią korzeniami głęboko w końcówce lat 60. i początku lat 70. ubiegłego wieku. Rewolta młodych, która ogarnęła wówczas kraje globalnej Północy skoncentrowała się na działaniach antywojennych. Chodziło o sprzeciw wobec doktryny wyścigu zbrojeń, zimnej wojny oraz wyniszczającej wojny w Wietnamie. Jednym z głównych postulatów było zaprzestanie prac nad bronią jądrową i cofnięcie jej proliferacji. Widmo wojny jądrowej pomiędzy Wschodem i Zachodem było cieniem, w którym żyli rodzice buntującego się wówczas pokolenia. Z tego punktu widzenia, siłą rzeczy argumenty o tym, że energetyka jądrowa ma z bronią jądrową tyle wspólnego, co krzesło z krzesłem elektrycznym trafiają w pustkę. Z perspektywy ideologów Greenpeace nie ma też znaczenia, że są kraje, które posiadają broń jądrową, a energetyki nie (jak choćby Izrael), a większość rozwija energetykę, nie zaś technologie wojskowe związane z rozszczepianiem jąder atomu uranu (jak choćby Szwecja, Finlandia, czy Kanada). Sprzeciw wobec atomu w dowolnej formie stanowi bowiem fundament ich ideologicznej tożsamości, a postawy tożsamościowe są wg badaczy społecznych najtrudniejsze do kwestionowania i zmiany.
Niewidzialnym wrogiem są dla nas w tej chwili przede wszystkim gazy cieplarniane: metan i dwutlenek węgla, które niszczą klimat prowadząc do katastrofy.
Pozostałe powody sprzeciwu wobec energetyki jądrowej są więc niejako wtórne, choć przez psychologów często cytowanym jest również lęk przed „niewidzialnym wrogiem” i nieuchwytnym dla oka zagrożeniem, jakim miałoby być promieniowanie jonizujące. To jednak wydaje się mieć sens tylko w obliczu tego, co napisałam powyżej. Bo niewidzialnym wrogiem są dla nas w tej chwili przede wszystkim gazy cieplarniane: metan i dwutlenek węgla, które niszczą klimat prowadząc do katastrofy. Niewidzialnym wrogiem jest dla nas (no, czasem całkiem widzialne, częściej jednak mierzone) zanieczyszczenie powietrza, które sprawia, że co roku ok. 40 000 Polek i Polaków choruje i przedwcześnie umiera. Dlaczego zanieczyszczenia i emisji gazów cieplarnianych boimy się mniej niż promieniowania jonizującego, choć czynią realne szkody tu i teraz? Dlaczego nie łączymy tych kropek? Dlaczego wybieramy nie widzieć tego, co dzieje się każdego dnia, pod naszym nosem, a dajemy straszyć abstrakcyjnym zagrożeniem, które spoczywa zabezpieczone – zatopione w szkle, a potem zalane betonem – w pojemnikach głęboko pod ziemią? Mam tu, rzecz jasna, na myśli odpady jądrowe, bo tymi antyatomowi lobbyści lubią szastać na lewo i prawo jako swoim koronnym argumentem. Wypalone paliwo jądrowe – jak przyznaje prof. Strupczewski – w całej historii europejskiej energetyki jądrowej nikomu nie wyrządziło nigdy żadnej krzywdy, również w czasie transportu, i nie naraziło nikogo na groźne konsekwencje. Nie możemy powiedzieć tego samego o pokopalnianych hałdach i innych odpadach z energetyki konwencjonalnej. Bo przecież emisje gazów cieplarnianych i pyłów pochodzących ze spalania biomasy, węgla i gazu ziemnego nie są niczym innym jak odpadami właśnie. Tymi, których powinniśmy się naprawdę bać i których produkcję trzeba jak najszybciej zakończyć dla dobra nas samych i dla całej planety.
Podsumowując cały wywód, chciałam przypomnieć pewną oczywistość: jako ludzkość nie wynaleźliśmy jeszcze żadnej metody produkcji energii elektrycznej, która odbywałaby się bez żadnych kosztów i pozbawiona byłaby jakiegokolwiek ryzyka. W świetle tego, nie sposób nie zauważyć, że energetyka jądrowa takich kosztów i ryzyk niesie stosunkowo niewiele – w porównaniu z innymi znanymi nam dzisiaj technologiami. Co więcej, jej rozbudowa oznacza realną pomoc w osiągnięciu absolutnie kluczowego z klimatycznego punktu widzenia celu – drastyczne ograniczenie emisji. Potwierdzają to zarówno szef Międzynarodowej Agencji ds Energii (International Energy Agency) i raporty Międzynarodowego Panelu ds Zmian Klimatu (IPCC) przy ONZ. Wszystkie kraje, którym udało się dokonać głębokiej dekarbonizacji swoich gospodarek uczyniły to niejako mimochodem, przy okazji i na długo zanim pojawiła się obecna presja – po prostu rozbudowując sektor energetyki jądrowej w latach 70. i 80. ubiegłego wieku. Mam tu na myśli zarówno Francję, której stabilna podstawa systemu energetycznego w atomie pozwala na bezpieczne podnoszenie udziału OZE w miksie energetycznym, Szwecję i Finlandię, jak i przykład najbardziej spektakularny: kanadyjską prowincję Ontario, która aż 93% produkowanej przez siebie energii elektrycznej generuje w sposób praktycznie bezemisyjny, polegając w 35% na ciężkowodnych reaktorach jądrowych.
Jako lewicy zależy nam na wyrównywaniu szans między innymi poprzez zagwarantowanie powszechnego, równego i sprawiedliwego dostępu do potrzebnych dóbr i usług. W dzisiejszym świecie takim potrzebnym dobrem jest ciągłość dostaw energii elektrycznej po niewygórowanych cenach. I skoro jako ludzkość nie znaleźliśmy do tej pory ani czystszego, ani bardziej wydajnego i stabilnego źródła wytwarzania energii elektrycznej niż energia jądrowa, to byłoby z naszej strony lekkomyślnością odrzucić ją jako narzędzie zmiany. Z naszej perspektywy, z perspektywy lewicy ma ona ogromną rolę do odegrania w czekającej nas transformacji energetycznej jako jeden ze sposobów na zapewnienie, że wprowadzane zmiany nie tylko ocalą nasz świat, ale też zmienią go na lepsze czyniąc bardziej sprawiedliwym społecznie.
Urszula Kuczyńska, lingwistka i ekonomistka, związkowczyni. Zawodowo zajmuje się energetyką. Członkini Lewicy Razem i ekspertka ds. polityki energetycznej.
Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Nasze Argumenty”, nr 2/2019, ISSN 2658-0209, wydawanym przez Fundację „Naprzód!”
Zdjęcie w tle: FOTA4Climate
Dawno nie czytałam taki bezsens, żeby ekologowie walczyli o klimat energią jądrową. Widać, że artykuł napisany ekonomem pracującym w energetyce, a nie ekologiem lub biologiem lub naukowcem zajmującym się szerszymi powiązaniami w danym temacie. Proszę iść pogadać do Japonii, jak bardzo się energia jądrowa opłaca. I proszę sobie policzyć koszty bezpiecznego magazynowania odpadu na tysiące lat, odliczyć dotacje, które państwa do tego typu energii wkładają i wyjdzie co nieco inny obrazek, niż tutaj bardzo naiwnie i jednostronnie zaprezentowany.