Trudno o lepszy przykład tego, jak Europa na własne życzenie się osłabia, niż Belgia przedwcześnie wyłączająca swoje elektrownie jądrowe. Oto historia, jak doszło do tego, że kilka dni temu wyłączono sprawnie działający reaktor Doel 1. Byłem tam osobiście, śledzę temat od lat, więc mogę opowiedzieć z pierwszej ręki.
Co i gdzie
Elektrownia Doel leży nad rzeką Skaldą, bardzo blisko Antwerpii. Do niedawna cztery reaktory zasilały ogromny port morski i stolicę północnej Belgii, co przynosiło znaczne korzyści zarówno regionowi, jak i dużej części Europy. Dla samej Flandrii to olbrzymi zysk ekonomiczny. Mała wioska Doel została wykupiona dom po domu na potrzeby rozbudowy siłowni. Niektóre opuszczone budynki, posprejowane i zdewastowane, wciąż stoją, bo projekt Doel 5 porzucono.
Belgia, mając zaledwie siedem reaktorów, do niedawna produkowała w nich 50% swojej energii. Jednak mniej więcej od 20 lat to źródło znajduje się pod stałym politycznym ostrzałem. Do tego stopnia, że wprowadzone w 2003 prawo wymusiło wprost rychłe zamknięcie wszystkich elektrowni jądrowych. Już w 2007 roku termin przesunięto na „wieczne nigdy”, czyli na 2025 r., ponieważ wyliczono, że wcześniejsze wyłączenie reaktorów znacznie podniosłoby ceny energii. W międzyczasie reaktory stały się obiektem szeregu kampanii strachu, a belgijscy Zieloni uczynili ich zamknięcie warunkiem tworzenia jakiejkolwiek koalicji rządowej.
Skaza zwana szparą
Reaktory Doel 3 i Tihange 2 zostały wykonane ze stali produkowanej w zakładach Kruppa w Niemczech, pierścienie wykuwał RDM w Holandii, a Framatome połączył je w zbiorniki reaktora. Prąd z elektrowni popłynął w 1974 roku. Po wielu latach dobrej pracy, dzięki zastosowaniu nowej, niezwykle precyzyjnej technologii inspekcji ultrasonograficznej, odkryto w stali drobne pęcherze wodorowe — pozostałość po niedoskonałościach metalurgicznych w procesie produkcji.
Te zmiany, mniejsze niż 0,1 mm, w zbiorniku o grubości 15 cm nie mają większego znaczenia. Jednak prawo jądrowe i nadzór w Belgii są bardzo restrykcyjne, więc trzeba było każdą z 7776 inkluzji zbadać i potwierdzić bezpieczeństwo reaktorów. Po długich i żmudnych procedurach, w tym badaniu próbek stali w reaktorze badawczym BR2 symulując przyspieszone zużycie, niezależny dozór jądrowy uznał, że zjawisko jest realne i należy je monitorować, ale same reaktory są bezpieczne i mogą dalej pracować.
Co ważne, problem dotyczył tylko dwóch z siedmiu belgijskich reaktorów. Jednak w mediach szybko okrzyknięto je „pęknięciami” we wszystkich reaktorach. Greenpeace uruchomił serię kampanii straszących społeczeństwo wizją „popękanych” reaktorów. W 2017 roku aktywiści wspięli się na słupy energetyczne nad Skaldą, rozwieszając wielki baner „Jak duża jest twoja szpara?” i z elektrownią w tle pozowali do zdjęć. Greenpeace i inne organizacje antyatomowe na wyścigi publikowały liczne — ale mało wartościowe merytorycznie — raporty, podkreślające zagrożenie hipotetyczną katastrofą jądrową. Opinie ekspertów, zarówno właściciela elektrowni, jak i niezależnego nadzoru jądrowego, odrzucano jako z założenia fałszywe i nieobiektywne.
„No dobra, to jak w końcu ma być, bo ileż można?”
W 2020 roku Engie, właściciel reaktorów, wystosował do rządu swego rodzaju ultimatum: „Jeżeli w 2025 r. elektrownie jądrowe mają zostać wyłączone, potrzebujemy konkretnych decyzji już teraz”. Zieloni, którzy w rządzie otrzymali Ministerstwo Energii, za pośrednictwem minister Tinne Van der Straeten przekazali Engie, że Belgia od atomu odchodzi, zgodnie z umową koalicyjną i ich programem wyborczym. Premier De Croo chciał interweniować, lecz oznaczałoby to upadek rządu, a Belgowie i tak czekali na stabilność polityczną bardzo długo. Decyzje więc zapadły.
Tinne Van der Straeten, jako doświadczona prawniczka (wcześniej pracowała m.in. dla firmy obsługującej Gazprom), dość sprawnie poruszała się w tematach energetyki. Godzinami przekonywała w mediach, że Belgia płynnie przejdzie do „nowej, odnawialnej energetyki” bez udziału atomu, a rachunki nie wzrosną. Często pozowała na tle wiatraków, a jej profil na Instagramie zyskał popularność, której pozazdrościłaby niejedna influencerka.
Tymczasem Engie rozpoczęło budowę nowych elektrowni gazowych potrzebnych do bilansowania pogodozależnych źródeł OZE. W mediach różnej maści eksperci tłumaczyli, że elektrownie gazowe są konieczne, ale będą spalać stosunkowo niewiele paliwa. W rzeczywistości jednak nie budowano elektrowni szczytowych, a głównie jednostki CCGT, sprawniejsze, lecz mniej elastyczne i z wielogodzinnym czasem rozruchu, z większą lub mniejszą mocą pracujące w podstawie praktycznie non stop.
Sytuację koślawej debaty jeszcze bardziej pogarszał fakt, że wielu fizyków i energetyków, którzy rozumieli absurd całej sytuacji, czuło się w obowiązku zajmować stanowisko także w sprawach wykraczających poza ich kompetencje – wygadywali bzdury o zmianach klimatu, dyskredytując się w oczach opinii publicznej.
Mniejsze zło, czyli właściwie to dobro
Bardzo szybko okazało się, że w połączeniu z wiatrem offshore nowe elektrownie gazowe prawdopodobnie nigdy na siebie nie zarobią, będą więc potrzebowały państwowego wsparcia, by w ogóle powstać. Tego rodzaju wsparcie jest w Unii bardzo trudne do wynegocjowania. Tinne Van der Straeten pielgrzymowała do Komisji Europejskiej by uzyskać zgodę na rządowe dopłaty do spalania paliw kopalnych. Jej argumentem było to, że inwestycje w gaz umożliwią jednocześnie zwiększenie udziału OZE w belgijskim miksie energetycznym, co wypełnia unijne wymagania. Zgodę uzyskała. Greenpeace, w swoim oficjalnym oświadczeniu tłumaczył, że w zaistniałej sytuacji elektrownie gazowe są „mniejszym złem”i odstąpił od oprotestowywania inwestycji.
Jednak to nie był koniec problemów. Najpierw think tank Ember Energy opublikował analizę, według której Belgia będzie jedynym krajem w Unii Europejskiej, który do 2030 roku zwiększy swoją zależność od paliw kopalnych. Nieuchronnie rosły też rachunki za energię, bo Belgia nie ma własnych złóż gazu, a import LNG do tanich nie należy, nawet z Kataru. Dodatkowo okazało się, że nawet z dotacjami, przy protestach lokalnych społeczności i pomniejszych organizacji ekologicznych, niemożliwe będzie terminowe wybudowanie tylu elektrowni, ile zakładano. Belgom, którzy czasem ogrzewają domy energią elektryczną, przed oczami stanęły zimowe stopnie zasilania.
„A teraz to ja już nie chcę w te atomy”
Tinne Van der Straeten bez entuzjazmu zwróciła się do Engie w kwestii koniecznego przedłużenia pracy reaktorów. Francuska spółka odpowiedziała jednak, że nie jest już zainteresowana dalszymi rozmowami na ten temat: zaplanowano już odejścia personelu, podpisano kontrakty na rozbiórkę i podjęto decyzje inwestycyjne, których powodzenie zależy od wyłączenia atomu. Po bardzo długich negocjacjach udało się uratować po jednym reaktorze w każdej z dwóch elektrowni i przedłużyć ich pracę o 10 lat.
Po półrocznych negocjacjach i zmianie rządu w 2025 roku (tym razem już bez Zielonych), nowy premier zapowiedział zniesienie przepisów antyatomowych oraz pozostawienie nawet 4 GW mocy jądrowych i budowę kolejnych 4 GW. Prezes Engie, w przypływie nietypowej dla Belgów bezpośredniości, stwierdził jednak, że po prostu nie wyobraża sobie dalszego wydłużenia pracy reaktorów i niezamykania tych, które już są do tego przygotowywane od lat.
Niezależnie, minister energii Kataru, również w przypływie szczerości wyznał, że jeżeli Unia Europejska kiedykolwiek będzie kwestionować praworządność w jego kraju, to dostawy gazu zostaną natychmiast wstrzymane.
Epilog
Reaktory Doel 3 i 1 już zostały wyłączone. Doel 2 zostanie wyłączony pod koniec roku, podobnie jak Tihange. Garstka aktywistów próbuje powstrzymać Engie przed ich rozbiórką, żywiąc absurdalną nadzieję, że kiedyś uda się je przywrócić do działania. Inspirują się przykładami z USA, gdzie wielkie koncerny technologiczne starają się reaktywować dawno zamknięte elektrownie jądrowe, takie jak Three Mile Island czy Palisades, do zasialania swoich centrów danych sztucznej inteligencji.
Belgom pozostaje więc albo nacjonalizacja energetyki jądrowej, albo oddanie wybudowanych wielkim kosztem reaktorów francuskiemu EDF-owi za przysłowiowe jedno euro, w nadziei, że to Francuzi wyciągną ich z kłopotów, w które sami się wpakowali.
Zieloni zdobyli jedynie 9 miejsc w parlamencie. Wcześniej mieli 21. Podobno Tinne Van der Straeten zapłaciła za swoją politykę wysoką cenę także w wymiarze osobistym; cała ta sytuacja bardzo ją wyczerpała.
Analitycy OSINT-owi nie mogą się doliczyć 800 czołgów Putina – powinny się gdzieś znajdować, ale nie wiadomo gdzie są. Belgia sama nie dysponuje czołgami, bo ostatnie Leopardy wycofano z użytku w 2014 roku, zaraz po aneksji Krymu przez Rosję.